Ruszamy na stację. Kupujemy bilety do Ouarzazate za 80 dirhamów za osobę bo niestety już się naganiacze zdążyli zmówić i tylko jedna babeczka coś szczerze na kształt 60 dirhamów wymamrotała, szybko się poprawiając na 70, ale została zakrzyczana przez resztę. Niestety słabiutka znajomość francuskiego takie właśnie ma efekty. No nic, ruszamy, jest słońce i mają być piękne widoki na góry. Gadu, gadu i buźka, buźka a tu zza naszego siedzenia słyszymy po angielsku by w Maroku z TAKIMI całusami publicznie lepiej nie wyskakiwać. Osama – jak sam się przedstawił Osama jak bin Laden;-) - ok.19 letni student informatyki z Ouarzazate siedzący za nami, całkiem składnym angielskim przez resztę podróży ubarwi nam faktycznie ciekawe widoki jakie pojawią się za oknem. Osama ma 7 rodzeństwa i z rozmowy wynika, że każde w innym mieście, ma też dziewczynę i oczywiście się z nią całuje i nie tylko.
Otwaryt na opowieści Osama podąża do Ouarzazate a my wysiadamy na skrzyżowaniu, z którego mamy złapać taksówkę do oddalonego o 9km Ait Ben Haddou. I faktycznie szybciutko łapiemy – za 10 dirhamów od osoby a następnego dnia pouczeni przez miejscowych wrócimy ten sam dystans już za 10 dirhamów ale za dwójkę. Jedziemy cienką nitką drogi a dookoła pustki i ziemia czerwona. Nagle wśród tych rozciągających się wokół nas przestrzeni jeden pasażer wysiada i idzie szukać wiatru w polu. Dopiero ze wzgórza za chwilę zobaczymy, że jednak gdzieś tam za małymi wypukłościami terenu kryła się jego wioseczka.
Dojeżdżamy i oto przed nami zbiór kasb na wzgórzu. Oto jesteśmy w miejscu gdzie 14 lat wcześniej nagrywano Gladiatora. Niestety słońce skryło się za chmurami. Idziemy do centrum miasteczka gdzie w sklepiku z wszystkim sympatyczny Ismael proponuje nam nocleg u siebie w domu. Pada hasło "my family" więc generalnie idziemy zobaczyć lokum i ja spodziewam się gromadki dzieci. A tu na miejscu okazuje się, że Ismail mieszka z kuzynem, który wieczorem dołączy i zrobimy sobie wszyscy razem tazina. Pięknie, ale pytam gdzie ta wspomniana familia. Otóż jest jego stareńka ciotka czy babka mieszka drzwi obok, ale nie ma co do niej iść bo jasna sprawa, po angielsku to my się raczej z nią nie nagadamy. Zostawiamy plecaki i ruszamy na podbój wzgórza. O tej porze roku otaczająca wzgórze rzeka t jedynie wyschnięte koryto rzeki a samo wzgórze na bliższym poznaniu raczej traci. Niewiele osób tam mieszka a ulokowane tam są jedynie sklepiki z pamiątkami i jesteśmy zaczepiani przez sprzedawców, acz nie za bardzo nachalnie. Schodzimy i jednak zabieramy plecaki od Ismaela – na mój wniosek.
Idziemy do jednego z lokalnych hotelików. To jedyny hotelik w całej naszej podróży, w którym mamy grzejniczek. Nocujemy za 120 dirhamów z 1 omletem i dużą herbata na kolację. Przyjmujący i negocjujący z nami Moha Moha przygotowuje naprawdę dobry omlet i przysiada się do nas podczas kolacji. Trochę go podpytujemy o różne rzeczy i mimo, że wie, że nie zakupimy nic u niego, to proponuje, że pokaże nam lokalna pracownie (takie stowarzyszenie) gdzie kobiety wyrabiają ręcznie dywany. Idziemy na drugą stronę ulicy i faktycznie wchodzimy do liczącego 3 pomieszczenia budyneczku (z bardzo głęboką studnią w największym z pomieszczeń. Dawniej dla ochrony źródła wody studnie kopano wewnątrz domów. I faktycznie są krosna – czy jak to się dokładnie wymawia jeśli chodzi o dywany – i ściany z licznymi wyrobami. Moha parzy pyszną miętową herbatkę i opowiada nam o wedding carpets oraz o niektórych symbol an na dywanach. Ta wizyta była o tyle miła, że Moha wiedział, że nie zakupimy dywanu więc nie czuliśmy żadnej presji. Czysta przyjemność oglądania zakrapiana Berber whisky, którą już zdożyliśmy bardzo polubić, drąż jedynie w momentami o stan naszych zębów przypominając sobie poziom jej zasłodzenia! Mniam!