Przyszedł czas na nasz pierwszy wylot z Modlina. Lot mieliśmy o 11 więc spokojnie mieliśmy czas by dojechać na lotnisko. Ale że to pierwszy raz więc postanowiliśmy ruszyć z centrum naszej pięknej stolicy autobusem spod dawnych Domów Centrum już o 7. Info o dojeździe czerpaliśmy z tej stronki: http://www.fly4free.pl/jak-dojechac-na-lotnisko-w-modlinie/
Autobus miał jechać od 60 do 80 minut i jechał bite 80 minut mimo, że w niedzielę i tak rano na trasie korków nie było. Lecieliliśmy do Brukseli liniami Rynair i stamtąd do Marrakeszu też tą linią. Podczas drugiego lotu zgadaliśmy się z parą Polaków – ojciec z nastoletnią córką. Po wylądowananiu oni ruszyli w poszukiwaniu samochodu, który miał odebrać ich z lotniska a my, starym dobrym zwyczajem, udaliśmy się na obwąchiwanie nowego kraju (zawsze po wyjściu z samolotu lub z lotniska jeśli jest rękaw, ciekawi jesteśmy zapachu nowej ziemi i tutaj było całkiem przyjemnie choć nie przebiło niesamowitego wrażenia jakie mieliśmy po wyjściu z lotniska w Wietnamie) tj. zaczęliśmy szukać autobusu. W przewodniku – Lonely Planet – widniała informacja, że do centrum można dojechać za kilka dirhamów więc autobus stojący tuż przy wejściu na lotnisko za 30 dirhamów nas nie zadowolił. Gdzieś musiała czaić się tańsza czytaj: lokaleslowa wersja. Dziwne machania wskazujące horyzont, w okolicach którego miał się znajdować autobus i obejście całego parkingu wraz z rzutem oka na główna ulicę przy lotnisku nie zakończyły się sukcesem. Dopytaliśmy jeszcze na informacji turystycznej, która jest w hali lotniska, ale ta twardo przeciwstawiała się wersji przewodnika utrzymując, że jedyny autobus to ten za 30 dirhamów. Gdy więc w hali natknęliśmy się na Polaków z samolotu czekających od dobrej pół godziny na kogoś, kto miał z nimi zabrać się samochodem do centrum, ale się nie pojawiał, po pierwszych marokańskich targach zabraliśmy się do centrum samochodem z hotelu.
Wysiadamy na ulicy i od razu widać w niedalekiej perspektywie, że coś tam buzuje i się dzieje. To oczywiście plac Djemaa el Fna. Idziemy w mrowie ludzi – bębny, henna, handlarze olejkami i jakieś dziwne skupiska ludzi, w środku których nie wiadomo co się dzieje. Chcę rzucić okiem do jednego i od razu jakaś ręka mnie wciąga. Dobrze, że K. mnie stamtąd wyciąga bo siedzi tam po prostu kilku facetów i robi coś na kształt śpiewa i jakoś nie za specjalne widowisko, ale tymczasem ręka po dirhamy za krótkie spojrzenie już się wyciąga.
Idziemy rzucić okiem na hotel naszej znajomej pary Polaków choć i tak nie zamierzamy tam zostać bo to riad (chyba po arabsku znaczy to raj – chyba powiedział nam to jakiś bliżej nieznany Marokańczyk a do takich informacji mam ograniczone zaufanie;-)i pokój za noc kosztuje 50 euro więc jest to cena nieco ponad nasz założony budżet;-) Szukając hotelu oczywiście spotykamy ofiarnego naganiacza, który nam chętnie wskaże drogę – niestety nie pokaże w prawo, w lewo i w prawo, lecz idzie z nami do samego końca. Prowadzi nas przez jakieś labirynty, co może nie byłoby bardzo zadziwiające gdyż spodziewaliśmy się małych, krętych uliczek, ale są one wszystkie opuszczone i z pozamykanymi na 4 spusty drzwiami. Dlatego K. w pewnym momencie stwierdza, że to jakieś wyprowadzanie w pole i zarządza odwrót. Wychodzimy na bardziej ożywioną ulicę i nieco się cofamy by spytać we wcześniej mijanym hotelu o wskazówki. Tu recepcjonista wysyła pomocnika, który to z kolei ma na tam zaprowadzić . I lądujemy w dokładnie tych samych dziwnie opuszczonych alejkach… Ku oburzeniu i głośnym złorzeczeniom wcześniejszego przewodnika, który chyba mocno poczuł się urażony na swej arabskiej duszy za brak zaufania. K. oczywiście nie pozostaje mu dłużny i kończy się tym, że Marokańczyk kopie K. i zaczyna zwiewać odgrażając się, że już on wie gdzie my mieszkamy i jeszcze nam pokaże. Zostaje jednak pogoniony kamieniem. Zajście średnio nas wszystkich nastraja. Koleś zapewne ma w mieście większą liczbę znajomych niż my…
W hoteliku, który jakoś nie powalił standardem by cena osiągała dziesiątki euro, recepcjonista po uprzednim kontakcie z właścicielem oferuje nam upust w wysokości 2 euro…. No cóż, jakoś nas nie przekonał do pozostania w riadie, ale jest na tyle miły, że zgadza się nas odprowadzić do tej nieco bardziej ożywionej uliczki. Na placu stawiamy naszym znajomym sok z pomarańczy i ze smutkiem odkrywamy, że sprzedawcy dodają do niego cukru. Od tej pory zwracamy już na to baczną uwagę i sygnalizujemy to bo niestety procesu wyciskania soku nie widać - a szkoda bo to byłby fajny widoczek. W Stambule gdy wyciskają sok z granata, to jest to właśnie fajny widok a tu od razu trochę słychać jak sok sika z owoców;-) Rozstajemy się i nasi znajomi idą na kolację żałując nas, że musimy iść szukać dachu nad głową, ale nam to wcale, ale to wcale pasuje. Zgodnie z oczekiwaniami miejsc noclegowych w okolicach placu nie brakuje. Na pierwszy ogień zamierzamy sprawdzić polecony przez uprzejmego recepcjonistę niskobudżetowy hotelik tego samego właściciela, ale okazuje się nieco smutnawy, z zimnym światłem świetlówki i pomalowanymi na różowo ścianami. Zostawiamy go sobie na ostateczność i idziemy dalej. Dosłownie 2 kroki od hoteliku znajduje się jakiś lokalny friend, który oferuje się nas zaprowadzić do milszego niż ten miejsca. A co tam, niech pokaże, co ma w ofercie. Idziemy parę przecznic i pokazuje nam Hotel Aday, gdzie pokoje sa za 120 dirhamów. My targujemy się na 110 dirhamów i umawiamy się, że nastepna noc będzie już za 100. A tymczasem friend czeka na dole w recepcji, więc daję mu 10 dirhamów za fatygę... Po zalogowaniu się idziemy na plac na pierwszego tazina, który mnie nie powala, ale jest ok. Nie siedliśmy przy stołach rozłożonych na środku placu. Tak nas wymęczyli naganiacze, że zasiedliśmy nieco na uboczu. Szybciutko zwijamy się z placu i jesteśmy w hoteliku. Jest całkiem miły acz gdy próbuję czytać książkę, to strasznie marzną mi ręce i jak się okazuje będzie tak przez większość podróży bo oczywiście nie ma w mieszkaniach ogrzewania bo po co je instalować na te kilka chłodniejszych miesięcy, na które akurat przypada nasza wizyta;-)