Rano szybciutko uciekamy z Rissini. Nie dajemy się namówić Hassanowi na „kamele” z jego rodziną na pustyni. Oglądamy lokalne targowisko, zjadamy omleta, o którego targuję się tak, że aż właściciel mnie pyta czy jestem z Turcji bo się tak targuję;-) Czekając na zapełnienie się taksówki, pan ze sklepu spożywczego, w którym wieczorem kilka osób oglądało mecz i którym zyczyliśmy zwycięstwa, miło nas pozdrawia i to on pierwszy nas pozdrawia. To miłe zwłaszcza po wrażeniu jakie zostawili na nas Marokańczycy z Marakeszu.
I jesteśmy w Merzoudze. Dziwnie pusto i wcale nieładnie…. I jakoś hoteli nie widać…. Kupujemy wodę, chleb i pomidorki. Trafiamy przypadkiem do hoteliku urządzonego naprawdę bardzo ładnie. Noc od pary za 30 euro. Zostawaiamy tam jeden plecak, przepakowujemy się i ruszamy na piechotkę na pustynię…. Mierzy jakieś 30 km na 8 km więc chyba się nie zgubimy.
Jest ciepło. O tak, okazuje się, że w okolicach pustyni jednak nawet w zimie jest ciepło. Jakoś jest nudno i ja właściwie to chętnie zabrałabym się do odwrotu, ale K. mnie przekonuje wyznaczając nam konkretny cel – jedną z piaskowych górek. I to okazuje się strzałem w dziesiątkę! Górka sporawa więc i widok z niej ciekawszy niż z nizin, po których początkowo spacerowaliśmy. I jakoś tak mija nam na tej górce dzień od południa do zachodu słońca. Jemy, pijemy, robimy zdjęcia i przede wszystkim czujemy się jak w wielkiej piaskownicy. Oglądamy sobie tych całe 13 wydm... Liczymy je i oglądamy na zdjęciach satelitarnych na telefonie K. a potem je dokładnie lokalizujemy wokół nas. Taka nasza zabawa z Tatr, gdzie też tak robimy;-) Ściągnęliśmy buty – co każdemu polecamy. Spaceruje się łatwiej i jest to całkiem przyjemne. Najfajniejsze jest bieganie po nienaruszonych płachtach pisaku i powodowanie by się obsuwały. Ot takie zabawy pustynne;-) Wracając spotykamy 2 „karawany” turystów na „kamelach”. K. trochę się waha czy nie dołączyć do nich. Mnie jednak jakoś to nie ciągnie. Byłam na wieczorze w takich namiotach kiedyś – kolacja i tańce derwiszów – wspominam bardzo miło, ale raz chyba wystarczy. K. tez na kamelach już jeździł więc stwierdzamy, że czas ruszać dalej.
W „centrum” Merzougi przyjazny Marokańczyk, który robi jakieś interesy z Polakami (handluje kamieniem) za nas wytargowuje nam dobrą cenę na taksówkę. Jest bardzo miły i nawet ma polską wersję imienia – Tomek. Chyba dla znajomych Polaków przybrał takie imię… Za 26 dirhamów ocieramy do Rissini i potem za kolejne 16 dirhamów do Erfoud. I tam czekamy 2h na autobus o 22.30. Autobus jedzie do Meknes albo do Fez ( w tym przypadku o 3 w nocy trzeba się przesiąść do innego autobusu). Nasz pierwotny plan był na Fez, ale skoro można do Meknes(200 dirhamów za 2 osoby), to wybieramy na 1 dzień to miasto a potem skoczymy do Fezu.
Podróż trwała całą noc i było ok. Załamałam się tylko raz, gdy pobudziłam się z zimna w nocy i zobaczyłam za oknem śnieg! Pomyślałam - no cóż odpuścimy Fez bo nie jesteśmy przygotowani na takie temperatury. Ale jak można odpuścić Fez!!!! No jak?? I rankiem okazało się w Meknes, że śniegu nie ma;-) Był w wyższych patiach gór, przez które przejeżdżaliśmy.